Archiwum kwiecień 2009


stary
Autor: wadoltopedal
15 kwietnia 2009, 22:59

łum uczniów wkroczył do Wielkiej Sali jarzącej się od blasku pochodni. Nad pięcioma stołami unosiły się zapalone świece oraz srebrzyste duchy od lat zamieszkujące zamek. Dekorację uzupełniało czarne sklepienie mające przypominać niebo. I ten tradycyjny gwar po wakacjach, rozmowy o przeżyciach w ciągu minionych dwóch miesięcy, wspomnienia z poprzednich lat szkolnych. Na małym stołku znów widniała stara Tiara Przydziału, do której kolejno miały podchodzić pierwszaki corocznie wprowadzane przez profesor McGonagall.

Tak jak przewidywałam. Wyglądało pięknie. Hm… moje klimaty.

Zajęłam miejsce przy stole Krukonów. Większość klasy już tam siedziała. Niedaleko dostrzegłam koleżanki z dormitorium. Oczywiście nie przywitały się ze mną, bo któż by się witał z Pomyluną. Przyzwyczaiłam się, że też nie muszę się z nimi witać, jeśli nie chcą. Zazwyczaj siadałam wśród ludzi z o rok starszego rocznika, by móc wsłuchiwać się w ich inteligentne dyskusje. A że oni nie mieli nic przeciwko temu, czasem nawet nieśmiało włączałam się w nie.

Tym razem pogawędka dotyczyła niezwykłych rozrywek Mandy Brocklehurst, a mianowicie jej wakacyjnych przeżyć z mugolami.

- I wiecie, solarium – nawijała Mandy. – Solarium to normalnie nie ma nic wspólnego z solą…

- Anthony – przerwałam jej, nachylając się do siedzącego naprzeciw mnie Anthony’ego Goldsteina, a jednocześnie zwracając na siebie uwagę wszystkich siedzących w pobliżu. - Powiedz mi, co to za Ufo wystrojone na Barbie siedzi tam przy stole nauczycielskim?

Niemal natychmiast całe towarzystwo obróciło głowy w stronę odzianej na różowo kobiety, siedzącej przy stole nauczycielskim obok dyrektora. Jej krótkie, mysie włosy ozdabiała opaska z dziecinną kokardą. Na szacie zaś nosiła śmieszny, puszysty sweter. Gawędziła zawzięcie z Dumbledorem.

- To… ekhm… to nie Ufo – oznajmił prefekt.

- A kto?

 

asdt
Autor: wadoltopedal
Tagi: gg   onet   gry   wp  
15 kwietnia 2009, 22:52

Czekał. Zawsze czekał. Wiedziałam, że będzie czekał. Co rok stawał w tym samym dniu, o tej samej godzinie. Ten jeden jedyny. Rozpoznałam go od razu, kiedy tylko przeszłam przez barierkę na stacji King’s Cross na peron numer dziewięć i trzy czwarte, ciągnąc za sobą swoje nieopisanie ciężkie bagaże i inne rupiecie potrzebne do szkoły. Nic się nie zmienił, od czasu, kiedy przed wakacjami widziałam go po raz ostatni. Takie same kłęby dymu, unoszącego się nad głowami ludzi, ten sam tor jazdy, te same czerwone koła ustawione na szynach, a na przedzie ta sama tabliczka z napisem Ekspres Hogwart. Mowa oczywiście o pociągu.

Pożegnałam się z tatą, po czym ruszyłam wąskim korytarzem w poszukiwaniu wolnego przedziału. Przez oszklone drzwi każdego z nich spoglądały na mnie znajome twarze, zazwyczaj pełne ignorancji lub szybko spuszczające wzrok udając, iż są tak pochłonięci rozmową z towarzyszami, że nie zauważyli mnie. W końcu odnalazłam jeden pusty.

Przez okna dyskretnie zaglądały promienie wrześniowego słońca. Małe, białe obłoki przesuwały się po błękitnym niebie, powoli łącząc się w coraz większe chmurki. Wyobrażałam sobie, że podbiegają do siebie, łapią się za rączki i radosne płyną dalej razem. Lubiłam tak obserwować przyrodę, a zwłaszcza, gdy byłam sama. Nie trudno było zauważyć, iż w owej chwili znów byłam sama. A zresztą czemu tu się dziwić – przecież zawsze byłam sama. Od czasu, kiedy pięć lat temu mama odeszła, nie spotkałam żadnej osoby, której mogłabym w pełni zaufać. Oczywiście, nie licząc taty, z zawodu dziennikarza, redaktora naczelnego czasopisma „Żongler”, z którym w ciągu poprzednich lat nauki w Hogwarcie, widywałam się jedynie w wakacje i w Boże Narodzenie. Przez dziesięć miesięcy w roku kontakt z tatą stanowiły jedynie korespondencje.

Początkowo wszystko było pięknie. Mieszkaliśmy w starym domu na wzgórzu w niewielkiej wsi niedaleko Londynu. Owa wieś doprawdy była niewielka – kilka mugolskich domków, kościół, las, strumyk, a wokół same łąki. Drewniany płot odgradzał nasz ogród od wyłożonej kamieniami ulicy. Trochę staromodnie, ale w sumie nawet ładnie. Dom był skromny. Składał się z piwnicy, parteru, piętra i strychu na poddaszu. Mama zawsze dbała o niego. Pracowała w domu. W swoim pokoju miała mnóstwo kociołków, probówek, kolb, zlewek i innych tego typu szkieł laboratoryjnych, wypełnionych wszelkiego rodzaju eliksirami, których nie pozwalano mi dotykać. Z kolei gabinet taty zawalony był mnóstwem książek, papierów, segregatorów ze starymi czasopismami. Uwielbiałam przyglądać się pracy rodziców, czasem pomagać im. Rzadko bawiłam się z mugolskimi dzieciakami. Ich mało inteligentne zabawy lekko kontrastowały z moim czarodziejskim stylem. Zresztą od zawsze miałam odmienne upodobania niż rówieśnicy.

I życie w tym domu było doprawdy szczęśliwe, jednak wkrótce owego szczęścia zaczęło ubywać.

Najpierw zdechła sowa. Śnieżynka była pięknym zwierzęciem. Teoretycznie była ona potrzebna tacie do pracy, ale traktowałam ją jak własną. Bardzo to przeżyłam. Kilka dni po moich dziewiątych urodzinach zniknął nasz domowy skrzat, Florek. Od wielu lat służył w tym domu. Kiedy tata rano wyruszał do pracy, ja i mama zostawałyśmy same. Sprzątałyśmy, gotowałyśmy, a w wolnych chwilach chodziłyśmy na spacery. Kiedy wieczorem kładłam się spać, zamykała się w swoim pokoju i czarowała.